Słodziutkie kłapouche a sprawa wielkopolska
W ponadpółmilionowej stolicy Wielkopolski doszło do nie lada ekscesów: nader swawolne kłapouche uległy żądzom i chuci, bezwstydnie kopulując i późnowieczorną porą,
i do południa, i w prażącym słońcu, i w dżdżysty dzień. Ta niebywała rozpusta zaniepokoiła parę niewiast. „Jakżeż to można nie piętnować tak haniebnych występków?!” – zapałały oburzeniem na podśmiechujących się z nich tu i ówdzie złośliwców.
Corocznie kwestujący na rzecz cmentarza Na Rossie ichtiolog z Łapiguza, alterglobalista, arcymistrz mini‑Alohy i siatkonogi, korespondujący z hiperponętną Dominiczanką, łepski brat łata, który w głowie ma bynajmniej nie fiu‑bździu, ale niezgorszą wiedzę o cheironomii, rokokowych treliażach i późnorenesansowych puttach, ma swoją miniteorię. Otóż wszem wobec głosi, że skarżące się matki Polki uczyniły to z zazdrości, że osły nie mają krzty cellulitu, trzeba by więc uprzykrzyć im żywot, skazując je na odosobnienie, jakkolwiek to kuriozalnie brzmi przy parzystokopytnych. Tymczasem nawakszutka Domasława, zagorzała zwolenniczka opalania topless, posiadaczka makijażu permanentnego, ekswiceprzewodnicząca minisekcji hula‑hoop, z niemałym zainteresowaniem oglądająca niedawno reportaż o hipsterskich hidżabach, słysząc głosy mówiące, iż ośle bezeceństwa zagrażają zachodnioeuropejskiej cywilizacji, uznała to za nonsens i aberrację.
Z kolei wdzydzki neurochirurg, zaczytujący się w Zegadłowiczowskim „Żywocie Mikołaja Srebrempisanego”, biografiach Awicenny i Pustowójtówny, a zwłaszcza o jej komunardzkim epizodzie, najpierw myślał, że to primaaprilisowy żart, jednakże odkrył, że przecież tuż‑tuż październik. Skandynawista z Borzytuchomia, typ hamleta, z posępną miną pseudo-Herdera rozdrażniony skonstatował, że mass media zajmują się nie najważniejszymi sprawami egzystencjalnymi, ale michałkami. Głodomór z Chachalni, o gargantuicznym apetycie na półtusze cielęce z Zofipola, pół żartem, pół serio zauważył, że piękne są jego fotografie
z akwizgrańczykami i ryżankami sprzed mongolskiego Wielkiego Churału Państwowego i ze studentami z Bużumbury na wybrzeżu patagońskim, ale zaiste bezcenne jest zdjęcie kraty oddzielającej niesforne ssaki, niebędącej przecież fatamorganą.
Ledwo co nieszczęsną bramę otwarto, a w innej dzielnicy, wcale nie tak odległej, postawiono tamę przed fanami nie najcichszej grupy muzycznej, która nie tak dawno miała, nomen omen, niezłe przeboje w Rosji. Nienawidząca disco polo otmuchowianka, superfanka niedoszłej gwiazdki jasełek, mająca w domu nie zwykły nieporządek, ale istny barłóg, poddająca się cokwartalnej hirudoterapii, na hiobową wieść o odwołaniu koncertu zmełła
w półotwartych ustach przekleństwo, po czym odnotowała na blogu, że ultrakonserwatywne zakazy są eksportem nie byle jakiego obciachu, ale godnego architektury socrealizmu.
Kolekcjoner płaskorzeźb Hesperyd i Hiad, z wykształcenia harwardczyk, z ducha młodoheglista, a niegdyś nietzscheanista, wykrzyknął ze zdumieniem: „Czyżbyście, Wielkopolanie, nie rozumieli? Mówi o was cały świat. Przedstawienie musi trwać”.