Kuchenne cuda-niewidy

 

Nadwiślańscy zwolennicy in vitro i naprotechnologii, epikurejskiego hedonizmu i nihilizmu Schopenhauera zawieszają te skądinąd nie byle jakie dysputy, gdy pusty żołądek gra żałobny marsz w tonacji a-moll. Po zrobieniu kogla-mogla, upichceniu spaghetti czy usmażeniu okoniopstrąga nie wracają jednakże do owych rozważań, ale oglądają kuchenne popisy rodaków.

Samozwańczy kulinarni arcymistrzowie prezentują swoje talenty nierzadko postponowane przez jurorów. Z kolei gastronomiczni przedsiębiorcy mający niezły aranżacyjny miszmasz i marniutkie menu liczą, że kuchenne tsunami fundowane przez nader temperamentną blondwłosą restauratorkę sprawi, że w ich lokalu prima sort rozlegnie się rejwach tłumu zgłodniałych nie łachudrów, ale pierwszorzędnych klientów.

Technik zoolog z Suraża, istny quasimodo, dla obejrzenia odcinka ze staropolską kuchnią zrezygnował z hejtowania z bogoojczyźnianym zacietrzewieniem multikulturalizmu i uchodźców. Nadobna bełżyczanka, kochająca artyzm Żylis-Gary i Menuhina, odłożyła na fotel-leżankę książeczkę o hydatodach i warżkach, zaparzyła cappuccino, po czym patrzyła na nie najszczęśliwszą minę uczestnika po niedogotowaniu przezeń bakłażanów i jarmużu, co bezlitośnie wytknęli eksperci. Niezgrabna właścicielka dwuipółrocznego chihuahua z Borzechowa, dla której przedwczorajsze przeczytanie „Monachomachii” było nie mniejszym sukcesem niż siedemsetny wirtualny znajomy, chciałaby wystąpić w kulinarnych zmaganiach, choć póki co najlepiej idzie jej przyrządzanie hot dogów. „A nuż, widelec mi się uda” – rozmarza się, wypatrując w śreżodze cumulonimbusów. Mrzygłodzki bohemista, nie pierwszy z brzegu fan Szyszki-Bohusza i asamblaży Hasiora, tworzący niby-surrealistyczne bohomazy na dauhańskim półpłótnie, mający w ogrodzie nieszpułki i damarzyki, zauważył, że kilkunastosekundowe zbliżenia nazwy producenta przypraw zauważyłaby nawet jego niedowidząca od lat prababka.

O kulinariach wolał natomiast nie myśleć pewien mikrobiolog, nie lelum polelum, nie męczydusza, ale dusza człowiek z Ulhówka, który z narzeczoną, nie żadną harharą i niezgułą, ale przeuroczą pułtuszczanką, był niedawno na Nizinie Ocko-Dońskiej i placu Menażowym. Chwilowo cierpiący na rozstrój żołądka jegomość, siedząc w pulmanie, obawiał się, że za chwilę podróżująca tym pociągiem szefowa rządu spyta go o ulubione posiłki, a nawet miniwzmianki o jedzeniu mogły mieć dla niego przykre konsekwencje.

Wkrótce jednak i on zatęskni za jedzeniem. Polak głodny to Polak zły, jak mówi przysłowie. A od korzeni wszak nie uciekniemy.

Facebook