Wrzesińskie Dyktando 2012

 

Superafera z niby-złotem

 

Pewien dwudziestoośmioletni multimilioner, założyciel parabanku, budujący pałac co najmniej na miarę wicehrabiego, zgrywający się na świętego mikołaja, okazał się arcyłotrem
i hochsztaplerem. Poniewczasie wyszło na jaw, że nie raz, nie dwa, lecz kilkakrotnie unikał kar, a jego formalnoprawne zmartwychwstania nie są hecą, ale horrendalnym blamażem kraju spod biało-czerwonych barw. Rzeczony gagatek w końcu zubożał o niemałą część nazwiska, ale czymże jest ta niedogodność wobec grożącej utraty czasem i ponadsiedmioipółletnich oszczędności rzeszy klientów? Dotyczy to przecież i ryżobrodego mężczyzny
z Dmochów‑Wochów, i gustującej w ultraczerwonych tipsach fryzjerki z Morzeszczyna,
i biologa z Golubia-Dobrzynia, który choć magisterium pisał o różnych gatunkach jeżyn, to najchętniej czytał o żółtobrzeżkach, rzemlikach i innych chrząszczach. Skądinąd trzeba by rozważyć, dlaczegoż to ten rzutki przedsiębiorca zawczasu nie pierzchnął chyłkiem? Czy będzie odpowiadał za współsprawstwo, czy okaże się jedynym winnym?

To jedyna tegoroczna afera? – zapyta niepoinformowany. Weźże zejdź na ziemię, naiwny człowiecze! Wielu chciałoby wyleczyć hiperchandrę nicnierobieniem na drobnopiaszczystej plaży, popijając, nierzadko haustami, specjały serwowane w drink-barze przez cud‑dziewczyny z superdużymi dekoltami. Żądni luksusu turyści liczyli na wojaż wszech czasów, tymczasem po wylądowaniu nie czekał na nich klimatyzowany bus, ale rzężący rzęch z niewydarzonym kierowcą, który swą niekompetencję chciał tuszować darciem się wniebogłosy za kółkiem. Rzekoma ćwierćkilometrowa, otoczona hibiskusami aleja do Morza Kreteńskiego, okazała się nie lada ekspedycją i wielominutowym przedzieraniem przez chaszcze, a zamiast różnorodnej oferty rozrywkowej były wyłącznie obskurne tancbudy. Rezydentka, notabene kobieta w wieku balzakowskim, kochająca płowożółte kreacje, odzywała się co najwyżej półgębkiem, a gdy w wigilię wyjazdu znienacka gruchnęła wieść o bankructwie biura podróży, bezwstydnie czmychnęła, zostawiając zszokowanych wyrzuceniem z hotelu klientów samopas. Choć na lotnisku w bród było termometrów i higroskopów, jednakże nie znalazł się przyrząd, który oszacowałby skalę ich emocji. Powagę sytuacji wyczuł za to głośnik, gdyż dochodzący stamtąd nokturn B-dur zastąpiła sonatina a-moll. Jedynym chyba zobojętniałym na wszystko pozostał pewien pogrążony w melancholii ekswłaściciel foksteriera, który półleżąc na walizkach, zagryzał sczerstwiały chleb, marząc o herbacie z szałwii, jaką po powrocie zaparzy sobie
w soczystozielonym kubku.

Czyż można było tego uniknąć? Ultranowoczesny postmodernista
z Wrocławia‑Nowego Dworu, autentyczny erudyta i człowiek encyklopedia, zagłębiający się w hermeneutykę Gadamera, mini- i maksiteorie Immanuela Kanta ze wszech miar przestrzegał, że nie wszystko złoto, co się świeci. Nie brak też osób, które permanentnie odkrywając nowe miejsca, nie korzystają z agencji turystycznych. Czyni tak chociażby czterech lekkoduchów z Charsznicy, bynajmniej nie maminsynków, na przekór zasadzie „swego nie znacie” zwiedzających wszerz i wzdłuż Polskę, którzy tym razem wybrali się do Krakowa sfotografować kościół Mariacki i rzygacz kaplicy Zygmunta.

Nie jest wprawdzie tak, że tylko haruspicja lub inne pradawne wróżby pozwolą przewidzieć, gdzie czyhają kolejne niebezpieczeństwa, ale rozważania te są wtórne wobec faktu, że oszukani przeżywają najprawdziwszy, a nie Szekspirowski dramat. Politycy tymczasem odgrywają swoje tradycyjne sztuczki: jedni powtarzają cotygodniowe hasło kibiców „nic się nie stało”, inni wszem i wobec głoszą, że hersztem wszelkich przestępczych przedsięwzięć niechybnie jest piłkarz amator z Kaszub, niektórzy zaś, skorzy do happeningów, obstają, że na gorączkę złota najlepszym panaceum jest posiadanie odpowiednich ziół. Olaboga! Tragifarsa trwa.

Facebook